Klaudyna

Mam na imię Klaudyna. Nie Klaudia po prostu, albo jeszcze lepiej Agnieszka. W mojej klasie były cztery Agnieszki. Łatwiej zginąć w tłumie jak się jest Agnieszką. Ale nie, ja musiałam mieć na imię Klaudyna. Moja matka nie jest z tłumu, ona zawsze musi się wyróżniać. Ja nie, ja jestem szara, cała z mgły, nieistotna. Mój ojciec też jest z mgły, ale jego mgła jest ciemniejsza, nie przepuszcza światła, jego mgła jest skupiona na sobie, na swoim rozczarowaniu i nijakości. Mgła mojego ojca chce, żeby zostawić ją w spokoju. Moja mgła chce się rozpłynąć.

Mieszkamy w Sulejówku, w bloku. Niby blisko do Warszawy, ale wyłącznie geograficznie. Mentalnie to jest bardzo daleko od dużego miasta. Sulejówek słynie z tego, że kiedyś mieszkał tu Piłsudski. Nie że się urodził, czy zmarł, mieszkał tu przez chwilę. Nic w Sulejówku nie jest spektakularne, warte odnotowania. Rodzi się tu i umiera, albo zatrzymuje na chwilę, ale nic tu nie jest wielkie. Są szare bloki. I jestem ja. Tak samo mało spektakularna.

W szkole uczyłam się dobrze, uczennica czwórkowa, nie wybitnie, ale bez problemów. Po ogólniaku matka zdecydowała, że najbardziej przyszłościowym kierunkiem studiów będzie zarządzanie. I poszłam na to zarządzanie. Dostałam się na dzienne. Jeździłam codziennie pociągiem do Warszawy. Zarządzanie to kuźnia talentów, wszyscy młodzi, zdolni, rzutcy. Na zajęcia czasem przychodzą w garniturze, jak powiedział jeden z kolegów z roku „z ubrań młodzieżowych to ja mam tylko kąpielówki”. Na szczęście nie było mi dane oglądać go w kąpielówkach. Nie pasowalam tam. Ja w ogóle w wiele miejsc nie pasuję. Oni zdecydowani, że natychmiast po studiach świat rzuci im się do stóp, zorientowani na karierę, gotowi zamknąć się w szklanych wieżowcach i spędzać tam długie godziny i ja, kompletnie niezainteresowana rządzeniem światem. No ale przecież nie chodziło o mnie, chodziło o to, żeby matka miała się czym pochwalić, córka na zarządzaniu to jest coś. Z Sulejówka rzadko jeździ się na studia. Raczej do pracy. A po pracy wraca się spać. I rano znowu na pociąg. Studentką też byłam przeciętną, radziłam sobie, tyle że kompletnie mnie to nie interesowało. Po co uczyć się o zarządzaniu jak człowiek nie ma ochoty niczym i nikim zarządzać?

Z wyglądu też jestem raczej przeciętna. Szaro-mysie włosy, kolor wybitnie polski, niby blond, a jednak bez szału. I te moje brwi! Olaboga, kto ma takie brwi?! Jak dwie wielkie włochate gąsienice. Jak nic, odziedziczyłam je w spadku po Piłsudskim… Wiecie, ja jestem dzieckiem lat 90-tych. Brwi skubało się do cieniutkiej kreseczki. Ja moich gąsiennic nie skubałam, szkoda zachodu. Jak na dziewczynę z mgły przystało, ubieram się też na szaro. Nie widzę siebie w jaskrawych kolorach. Pamiętam jak raz, na pierwszego maja, matka kupiła mi żółtą sukieneczkę. Taką oczojebnie żółtą, jak żonkil, albo jak kaczuszka. I nie mogłam opędzić się od robali. Ciągnęło do mnie skrzydlate stado insektów, jak do żonkila właśnie. Od tego czasu nigdy już nie założyłam nic żółtego. Nie kwalifikuję się też do różu. Żadna ze mnie Barbie girl. Róż w Sulejówku rządzi w pewnych kręgach. Moja przyjaciółka Anka pracuje w salonie kosmetycznym, gdzie lepi lokalnym dziewczynom tipsy, a następnie maluje je na różowo. Potem jeszcze solarium, białe kozaczki i są gotowe na dyskę. Ja nie bywam. Ani u kosmetyczki, ani na dyskotekach. Nie ta muzyka, nie ci ludzie. Ogólnie nie bardzo lubię zatłoczone miejsca. I głośne, nie lubię hałasu.

O depresji

Długo zastanawiałam się czy o tym napisać. Może po prostu nie byłam gotowa się tym dzielić? A chyba jednak warto. Ostatnio na fejsie pojawił się znowu taki łańcuszek z hasztagiem zapobiegamy depresji. Że moje drzwi są zawsze otwarte, mam herbatę i kakao, wpadnij. Że niby właśnie to zapobiega depresji. Rozumiem dobre intencje osób, które to powielają, ale w świat idzie krzywdzące umniejszenie powagi chorób psychicznych.

– Weź, ogarnij się.

– Wyjdź gdzieś ze znajomymi.

– Napij się wina.

– Zabierz psa na spacer.

– Znajdź sobie jakieś hobby.

– Zacznij uprawiać sport.

Wszystkie te złote rady z dupy serwujemy osobom z depresją.

– Jesteś pewna, że chcesz brać te leki? To chyba trudno potem odstawić?

Zapytaliście tak kiedyś osoby, która bierze jakieś inne leki?

Oprócz depresji choruję też na niedoczynność tarczycy. Objawy są dość zbliżone – trudno mi jest się obudzić z rana, jestem senna, zmęczona. Jak mi TSH skoczy to potrafię zasnąć w pracy. Na spotkaniu, które prowadzę. Jasne, praca w korpo bywa nudna fchuj, ale ja nie o tym. Nikt nigdy nie zapytał mnie czy aby na pewno powinnam brać ten Letrox. Bo to przecież trzeba będzie już zawsze brać. Czy nie boję się, że się uzależnię. Nikt nie poradził mi, żebym psa zabrała na spacer to mi się wyniki poprawią. Wiele osób radziło wizytę u endokrynologa. Lekarz specjalista, warto się zbadać. Bo ta tarczyca to jakaś taka poważna choroba. A ta psychiczna to jakoś mniej…

Pod moim postem na fejsie krytykującym herbatę jako lekarstwo na depresję napisano m.in. nie deprecjonuj prewencji. Jakiej kurwa prewencji, ja się pytam?! Regularne picie herbaty nie zapobiega chorobie. I jeszcze, że ja to mam łatwiej, bo ja silna jestem i umiałam pójść po pomoc do specjalisty jak było trzeba. No jacha. Ja mam zawsze łatwiej. Nawet jak zachoruję to jakoś tak mniej.

Bo co Wy o mnie konkretnie wiecie, drodzy wirtualni znajomi? Co wiesz o mnie koleżanko z pracy, którą minę w biurowej kuchni, a która obdarzy mnie miłym komentarzem „bo Ty zawsze taka uśmiechnięta jesteś”… Wiecie o mnie tyle ile zechciałam Wam pokazać. A światu wolę pokazać uśmiech. I siłę.

Wszystkie powyższe złote rady są ważne dla zdrowia psychicznego. Bardzo ważne jest, żeby otaczać się życzliwymi osobami, żeby pielegnować relacje, te wartościowe. I bez wahania kończyć te toksyczne.

Ale nie mylmy proszę chwilowej niedyspozycji, gorszego humoru z chorobą. Choroba to choroba i trzeba ją leczyć. Lekami jak trzeba. Terapią zawsze. Nie pomoże rozmowa z koleżanką, chociażby najserdeczniejszą. Pomoże specjalista.

Bo wiecie, przecież mnie znacie, c’nie? Miałam wszystko. Szczęśliwą rodzinę. Dzieci. Męża, który wówczas wydawał mi się darem losu i wsparciem. Psa, którego można zabrać na spacer. Wielki dom pod lasem. Karierę zawodową. Przyjaciół. No wszystko. A jednak zachorowałam. Spadłam na samo dno. A tam na dnie nie ma już nic. Jest szaro. Bo nawet czerń jest zbyt wyraźna, żeby tam była.

Każdy chory przeżywa swoją depresję inaczej. No wiadomo, w każdej chorobie są objawy wspólne dla wszystkich i odchylenia osobnicze. Ja nie wychodziłam z łóżka. A jeśli już jakimś nadludzkim wysiłkiem udało mi się wstać, to snułam się między łóżkiem a kanapą, w piżamie, tak na chwilę, po to żeby stwierdzić, że nawet na snucie brak mi sił. Wszystko wydawało się za trudne. Wstać. Ubrać się. Umyć zęby. Wziąć prysznic. Wszystko to było za dużo. Ja chciałam już tylko zasnąć. Najlepiej na zawsze.

Po co o tym piszę? Głównie po to, żeby Wam powiedzieć, że nigdy nie wiecie co kryje się pod uśmiechem. I na jak długo starczy mi sił, żeby się jeszcze uśmiechać, myć zęby, wstawać z łóżka. Ja się z tego już nigdy nie wyleczę. Ale teraz już wiem, że umiem z tego miejsca wrócić. Chodzić na herbatę i z psem na spacer. Oswajam moją pustkę i szarość.

Jeśli więc chciałabym coś tym postem osiągnąć to powiedzieć komuś kto nie ma siły wstać z łóżka, że da się. Skoro mnie się udało to Tobie też się uda. Wierzę w Ciebie. Nigdy nie daj sobie wmówić, że jest coś z Tobą nie tak. Bo najczęściej sam/a to sobie wmawiasz. Nie obwiniasz się przecież za złe wyniki morfologii to czemu obwiniasz się kiedy Ci się chemia w głowie popsuje? Naprostuj chemię chemią.

I jeszcze wszystkim tym, którzy nie mieli do czynienia z tą chorobą, chcę Was poprosić, żebyście nie powielali krzywdzących schematów myślowych typu „jesienna depresja”. Jesienny to jest spleen – mój dawny blog, który utonął w odmętach internetów. Depresja to choroba. Nie leczy się jej herbatą, dobrym słowem, wsparciem bliskich. Wszystko to oczywiście pomaga i jest bardzo ważne. Ale dopiero kiedy wyjdzie się z tej najgorszej i najbardziej szarej szarości. Bo kiedy ja już umiałam wstawać z łóżka to bardzo pomogło, że wstawałam, żeby wyjść z psem do lasu. Ale najpierw potrzebny był specjalista, leki, przestrzeń w głowie do zadbania o swoje zdrowie, siła do walki.

W tym miejscu powinna pojawić się błyskotliwa pointa, taka w punkt, ostra jak brzytwa. Ale nie musi. Bo ja mam w sobie przestrzeń do odpuszczenia, do mniejszego perfekcjonizmu. To dla mnie nowe, ćwiczę.

Poniedziałek w czasach zarazy

Dawno mnie nie było. To był trudny rok. Z wielu powodów, tych oczywistych, ogólnoświatowych i tych lokalnych, prywatnych. Być może wrócę, może to jest jakieś noworoczne postanowienie do zrealizowania – wrócić do pisania? Przynajmiej czasami. Dziś jest tak:

Poniedziałek, -15 na liczniku. Nawet pies na skraju lasu decyduje, że chrzanić to, spacery są przereklamowane, odwraca się na psiej pięcie i wraca do ciepłego domu.

Na drodze armagiedon. Co chwila mijam stojących na poboczu i mrugających awaryjnymi zawodników, dla których aktualne warunki atmosferyczne to za dużo. Silesia drift.

Właśnie skończyły się ferie. Klasy 1-3 wracają do szkół, starsze nie. To oznacza, że młodszą latorośl muszę odwieźć do szkoły, a następnie pędem wrócić do domu do latorośli starszej, która to do szkoły iść nie może, w domu sam zostać też nie może. Taki rebus. 120 km dziennie, żeby jedno zawieźć, a do drugiego wrócić. Natomiast jak były ferie to do szkoły chodzili obydwoje. To wszystko ma jakis sens. Jeszcze nie wiem jaki. Musi mieć.

Pani psycholog szkolna, z miną troskliwego misia, sugeruje, że skoro ja muszę pracować to może mogłabym syna zostawić gdzieś u rodziny, znajomych na czas lekcji zdalnych? A może tak, nie wiem, powołać do życia taką placówkę, gdzie wszystkie dzieci będą razem zażywać edukacji? Oh wait, ten pomysł się nie sprawdził, pandemia, lepiej dzieciaka podrzucić losowo wybranej osobie z listy znajomych.

Ta przeciągająca się w nieskończoność izolacja kosztuje nas sporo. Młoda dziś zaczyna terapię grupową. Nie było łatwo znaleźć ośrodek, który działa i ma to w ofercie. Wiadomka, pandemia. A po co Młodej terapia? No bo pandemia to izolacja, regres w kompetencjach społecznych. Błędne koło. Starszy nie wraca do szkoły, nie wiadomo kiedy starsze klasy będą mogły wrócić. U niego terapia to już za mało, jesteśmy umówieni do psychiatry. Ale przecież to wszystko w trosce o nasze zdrowie, ta izolacja, żeby się wirusem nie zarazić…

A jak Wy zaczynacie dzień, tydzień?

Krótka rzecz o poniedziałku

Miałam do odebrania nowe okulary. Myślę sobie więc, podjadę w drodze do pracy. Mają otwarte od 9, spóźnię się trochę, ale za to dotrę w dobrym humorze, wiadomix, mała rzecz, a cieszy.

Wstałam ciut później niż zwykle, wśród potomstwa nastroje typu sturm und drang, Młody do szkoły nie pójdzie, bo nie, domaga się mierzenia temperatury. Mierzymy na odwal się, ojciec dzieciom pakuje latorośle do samochodu i jadą. Przypominam mu jeszcze, że musi je też odebrać, bo ja się umówiłam na przegląd samochodu. I na wymianę opon. Na zimowe, jakby się ktoś zastanawiał, wiosennych nie posiadam. No to siup, śniadanko i lecę po te okulary, no miód malina, takie mam nowe, przeglądam się we wstecznym i co ja tam widzę? Otóż kurna foteliki widzę! A co widzieć powinnam? Powinnam widzieć opony do wymiany. Te co to je w garażu trzymam…

Wracam po opony. Kosztuje mnie ta operacja kolejny konieczny przystanek, gdyż świeci się rezerwa. Zajeżdżam więc na stację w strugach deszczu, z budynku bieży do mnie śmiało miłe chłopięcie, oferuje pomoc w tankowaniu. Fantastycznie, do pełna proszę, przynajmniej nie zmoknę, zacina okrutnie, mimo zadaszenia. Chłopina proponuje jeszcze, że może mi płynu do spryskiwaczy dolać i w sumie ma rację, jakiś czas temu się skończył i ciągle zapominam dolać. Nabywam więc płyn drogą zakupu i wracam do miłego obsługenta, który w tym czasie mocno głowi się jak zamknąć wlew paliwa. Knuje i knuje, uspokajam więc, że zamknie się samo, jak poszłam to zabrałam kluczyk, ale już jestem i za chwilę się samo domknie. I że proszę, płyn, co to go chciał dolewać. Zwalniam zamek od maski, chłopina stoi z tym płynem i patrzy. No to idę mu otworzyć. Ten dalej patrzy, wyraźnie czegoś szuka. Otwieram mu zakrętkę i pokazuje gdzie wlewać, cieszy się. Tylko ma kłopot z odkręceniem. Instruuję, że to trzeba tak kluczykiem tutaj, ale ja kluczyka nie mam, bo karta. Jakoś dajemy radę. Leje. Leje, leje. Co chwila patrzy czy jeszcze lać. Leje, leje, patrzy. Leje, patrzy, patrzy, leje. Nie wiem co on tam widzi, ale patrzy sobie. I leje. W końcu nie wytrzymuję i mówię, że i tak się cały nie zmieści, więc już dziękuję i sobie pojadę. W tej sytuacji oddaje mi chłopina resztkę płynu, informuje, że on nowy jest i pyta czy mi może szybki umyć. No miło, ale tego, w trakcie ulewy tego typu usługa wydaje się ciut bezzasadna. Ale nadal miło, że pyta. Nowy jest, wyraźnie przejęty. Nowe jest zawsze trochę trudne, pogubić się można, wiem, rozumiem.

W pracy jak to w pracy, zanim zdążę jednego maila przeczytać już czeka pierdyliard innych, co jeden to pilniejszy. I tak się w tym pracowaniu zatracam, że nawet obiadu nie ma kiedy zjeść, bo już jest pora jechać z tymi oponami do wymiany, a w międzyczasie okazuje się, że Młody rzeczywiście dostał w szkole gorączki. Szlag!

No ale jadę, opony, przegląd, trzeba załatwić i będzie z głowy.

A teraz mam chwilę, bo to trochę potrwa. Siadłam, mam kawę i wraca do mnie jedna dzisiejsza rozmowa. Uwaga, teraz będzie coaching, osoby uczulone proszę przerwać czytanie, względnie przywdziać odzież ochronną. I okulary. Mówiłam Wam już, że mam nowe? Fajne są.

Sprawa ma się w skrócie tak:

Ja: – Skąd bierzesz pewność siebie?

M: – Z doświadczenia.

Ja: – Chcesz coś zmienić, czego potrzebujesz do tej zmiany?

M: – Czasu!

Ja: – Do czego jest Ci potrzebny ten czas?

M: – Do nabrania pewości siebie.

Ja: – Ale przecież pewność siebie przychodzi z doświadczeniem, po co Ci doświadczenie w tym co chcesz zmienić? Przecież nie chcesz już tego robić.

Cały ten dialog wybrzmiewa we mnie do teraz. Ja też chcę coś zmienić. I też sobie mówię, że jeszcze nie teraz, że nie jestem teraz gotowa, że potrzebuję czasu.

Posiedzę więc z tą kawą, poczekam na nowe opony i zastanowię się do czego jest mi ten czas potrzebny. Bo przecież nie nauczę się nowej rzeczy robiąc rzeczy stare. Bo nie będę wiedziała jak jest z nową rzeczą dopóki tkwię w starej. Bo skoro już wiem, pewna jestem, że chcę zmienić to czemu tego nie robię?

Trochę wiem czemu, bo lepsze złe i znane, niż nowe nieznane. Bo opór to pierwsza reakcja na zmianę. Bo nikt o zdrowych zmysłach nie rzuca się z entuzjazmem na nowe wyzwania tylko dlatego, że mu jakiś, pożal się Boże, coach powiedział, że magia zaczyna się poza strefą komfortu. Bo magia strefy komfortu jest bardzo silna. Komfortowa jest.

Skoro dotarłaś miła czytelniczko aż tutaj, to mam nadzieję, że uśmiechnęłaś się choć raz na moje poranne historie. A teraz idź weź coś zmień w swoim poniedziałku. Miłego tygodnia!

Wakacje typu All Excjuzmi

Wykupując wakacje w pakiecie, człowiek ma nadzieję na zrealizowanie wakacyjnych ambicji całej rodziny, mimo iż ambicje te bywają rozbieżne. I tak oto matka cieszy się z tego, że nie trzeba będzie gotować, ba! Nie trzeba będzie nawet wybierać z długiego menu w restauracji dań, które odpowiadałyby gustom wybrednych latorośli. Wystarczy o wskazanej porze stawić się w restauracji hotelowej i każdy może wybrać z oferowanego bufetu danie najbardziej mu odpowiadające. I tak oto wspomniana matka raczy się owocami morza, ojciec zażywa dań mięsnych, a dzieci wybierają tradycyjne dania w postaci makaronów i frytek.

Matka planuje spędzić wakacje na leżaczku, nadrabiając zaległości czytelnicze. Dzieci planują moczyć się w basenie. Wydaje się, że da się te rozrywki połączyć w czasie i przestrzeni. Niestety jednak nadzieje matki są płonne, okazuje się bowiem, że należy aktywnie uczestniczyć w podejmowaniu prób pływania przez potomstwo. Nie wystarczą entuzjastyczne okrzyki zachęty wydawane sporadycznie z leżaka, należy ulec zwodowaniu i entuzjazm utrzymać w pozycji dryfującej, jednocześnie odparowując zaparowane okularki, dmuchając kółeczko, przytrzymując materac oraz zwyczajnie ciesząc się z tego radosnego wakacyjnego czasu.

Basen sympatyczny, wystarczająco duży na zwodowanie większej liczby rodzin. I tak oto z rodziną z Niemiec przystępujemy do gry w piłkę wodną, przy czym gra polega głównie na wychodzeniu z basenu, gdyż żadne z grających dzieci nie jest w stanie tak rzucić piłką, żeby trafić w basen, w którym znajdują się wszyscy zawodnicy. Wychodzimy więc na zmianę. Ma się rozumieć, że zaszczyt i przyjemność wygrzebywania się ruchem foki z cieplutkiej wody przypada wyłącznie dorosłym.

Po udanej rozgrywce: 485 rzutów poza obręb wydawałoby się całkiem dużego basenu do 4 w zakresie cembrowin, przystępujemy do mniej angażujących fizycznie zajęć, otóż następuje czas leżenia na materacu, gigantycznym jednorożcu, flamingu, krokodylu, czy innej tam faunie wodnej. Na szczęście sympatyczna Pani w sklepie z pamiątkami dysponuje specjalistycznym sprzętem do pompowania wodnych ustrojstw, co znacznie ułatwia życie ciut już umęczonym rodzicom.

Po kilku dniach namaczania w basenie, wielu nieudanych próbach namawiania do namaczania w morzu, matka jest na skraju załamania nerwowego. Celem uspokojenia rodzicielki pada pomysł wycieczki. Z pomocą sympatycznej recepcjonistki udaje się wynająć samochód, przy czym okazuje się, że model wybrany przez matkę jest akurat niedostępny, na szczęście dostępny jest wymarzony model ojca. I nic do rzeczy nie ma tu fakt, że to właśnie ojciec zajmował się rezerwacją. Taki los po prostu.

Wyruszamy bladym świtem, niezwłocznie  po śniadaniu, czyli około 11-tej. Udaje się namówić dzieci na kąpiel w morzu na odległej piaszczystej plaży. Gdyż na tej pobliskiej to jednak nie ma co, basen rulez.

Namoczone i zadowolone pociechy domagają się strawy, ruszamy więc do lokalnej restauracji, gdzie ciekawi świata i nowych doznań kulinarnych mali podróżnicy zgodnie domagają się rosołu i pierogów. Okazuje się, że nie ma, naburmuszone potomstwo w ostateczności godzi się na pizzę.

Na lokalną plażę docieramy w końcu ostatniego dnia, głównie po to, żeby dzieci mogły ponarzekać, że tu tak fajnie, a my w ogóle nie bywaliśmy.

Jeszcze tylko pakowanie, oczywiście, że zabierzemy pamiątkowy głaz znaleziony na plaży. Okaz ten przecudnej urody jest bowiem idealną pamiątką wakacyjną, potem transfer na lotnisko i już już prawie jesteśmy w domu. Gdyby nie nieznaczne, ponad pięciogodzinne opóźnienie lotu powrotnego, w domu bylibyśmy o całkiem przyzwoitej porze. Ale nie szkodzi, jesteśmy o nieprzyzwoitej, za to dzieci śpią całą drogę.

To gdzie jedziemy za rok?

Pasja vs korpo

Dość popularne stały się ostatnio historie typu „rzucił korpo, realizuje pasje”. Taki swego rodzaju urban legend, historia sukcesu, komuś udało się wyrwać z matni korpo i teraz czeka go już tylko szczęśliwość wszelaka. Kto z nas, korpoludów, nie pomyślał kiedyś, żeby rzucić to w cholerę i wyjechać w Bieszczady? Powstaje tylko pytanie czy aby się wszyscy w tych Bieszczadach zmieścimy?

To, że pasję posiadać trzeba to wiadomix. Każdy ma. Nie jakieś tam marne zainteresowania czy ulotne hobby, pasję, przez duże Pa. Każdy ma. Pielęgnuje w sobie, rozwija, czas poświęca, może nawet poświęca zdrowie, życie rodzinne, aż w końcu pasja rozkwitnie i będzie można rzucić dla niej korpo i oddać się jej z pasją.

A jak ktoś nie ma?

Jak tak grzebię w sobie, to ja mam sporo zainteresowań, żadne jednak nie nadaje się do rzucenia korpo. Czytać na przykład lubię. Rzuciła korpo i od teraz po 8 godzin dziennie czyta skandynawskie kryminały! Pod mostem, gdyż bank nie podzielał wizji, pasji, domagał się spłaty kredytu. No słabo.

A co jak ktoś lubi korpo?

To jest bardzo nie mainstreamowe. Wręcz nie wypada lubić swojej pracy. Należy kontestować, realizować niszowe pasje i „jak się kocha to co się robi to nigdy się nie pracuje”. Yhy.

Co może dać korpo?

Może dać pensję na czas, całkiem niezłą. Może dać możliwość poznania masy ludzi, z rozmaitymi pasjami, których nie poznałoby się w innych okolicznościach. Może też dać konkretną wiedzę biznesową, nie bez kozery bowiem te artykuły zaczynają się od „rzucił korpo”, a nie od „nigdy nie był w korpo”.

Nie chcę przez to powiedzieć, że teraz wszyscy powinniśmy rzucić pasje i pracować w korpo. Chcę powiedzieć, że praca w korpo też jest ok. Można pracować w korpo i jednocześnie mieć i realizować swoje pasje. Można pracować w korpo i nie mieć pasji, a po pracy nie robić już kompletnie nic. I to też jest ok.

Nie ma czegoś takiego jak „work-life balance”. Jest po prostu „life balance”. Nie ma potrzeby stawiania pracy, kariery zawodowej, czy tego nielubianego terminu korpo w opozycji do życia, niejako życia prawdziwego. Przecież w pracy jesteśmy po jakieś 8 godzin dziennie. To jest część życia, a nie jakiś czas, w którym nie żyjemy prawdziwie, nie jesteśmy sobą, tylko kogoś udajemy, po to żeby zaraz po ściągnąć z siebie korpo ciuszki i zostać sobą naprawdę. Znaczy mam nadzieję, że tak jest. Niezależnie od tego czy pracuje się w korpo czy nie, można swoją pracę po prostu lubić. Można też nie chcieć mieć własnej firmy. Można doceniać stabilność finansową. Ba! Są nawet ludzie, którzy lubią rutynę. I to też jest ok.

Zamiast więc rozważać hodowlę alpak, warto jest polubić to co się robi. Albo szukać tego co pozwoli czas w pracy spędzać w miarę przyjemnie. Dla każdego będzie to co innego: są bowiem pasjonaci tabel przestawnych,  są też miłośnicy przerw kawowych. Niech więc każdy robi sobie to co lubi.

Mistrz i Śliczna Pani

Byłam niedawno na szkoleniu, czy też warsztacie, a właściwie bardziej na objazdowym show prowadzonym przez Mistrza. Takiego przez duże eM. Absolutnie nie zamierzam kwestionować tutaj samego mistrzostwa czy też fachowości. Było fachowo i po mistrzowsku. Ja jednak moim szyderczym i na zawsze już zdegenerowanym przez ideologię dżender okiem, nie mogłam nie zauważyć pewnych prawidłowości jakimi rządził się ten show sceniczny niejako.

Otóż Mistrz przyjechał w towarzystwie Pani ślicznej jak z obrazka. Pani życiowo zajmuje się tym samym co Mistrz. Ba! Oni razem prowadzą działalność, Pani jest współautorką najnowszej książki Mistrza. Fachowość Pani wydaje się więc potwierdzona. Śliczność natomiast jest zauważalna niemalże od progu.

Tak oto drodzy czytelnicy znalazłam się w obliczu spektaklu prowadzonego przez dwie osoby. Ale czy na pewno tak było? Nie dało się nie zauważyć wyjściowej symetrii – Mistrz na lewo, Śliczna Pani na prawo. Jak z sikaniem na wycieczkach – panowie na lewo, panie na prawo. Dla podkreślenia symetrii, Mistrz nakazał Ślicznej Pani ująć w dłoń mikrofon i „mówić do sitka” uznawszy, że jak on z mikrofonem, a ona bez, to mu jakoś fengszuje miesza. A przecież i tak symetrii nie było za grosz. Bo przecież ona odzywa się tylko wtedy kiedy on jej pozwoli. Mówi tylko to, co wcześniej z góry ustalono. Podczas gdy on odpływa w anegdoty.

Do czego potrzebna jest Śliczna Pani? Jako tło dla nadwątlonej urody Mistrza? Po to żeby na tle jakże miłym dla oka, błyszczeć wyraźniej? Żeby dowcip był dowcipniejszy, a puenta puentniejsza?

Jednocześnie Mistrz mówi o patriarchacie. Czyli że jednak też zauważył. Albo nie, bo on mówi, że czador również kobietę chroni. I że kobieta to wybiera. Bo ma wybór. Naturalnie, że ma. Co ma nie mieć? Ja na ten przykład mam. I Śliczna Pani też miała.

Śliczna Pani może mówić wyłącznie wtedy kiedy Mistrz zawiesza głos i zerka w jej stronę. Pani wówczas podaje definicję, odczytując ze slajdów proste komunikaty do widowni. Zwracając się zaś do widzów, mówi „my”, solidaryzując się niejako. Mistrz mówi per „ty”. On się solidaryzować nie zamierza. On jest ponad to. Gdyż przecież ponieważ taki Mistrz to on nie funkcjonuje tak jak wspomniani przez Śliczną „my”. Śliczna empatyzuje. Mistrz się odcina.

Zdarza się, że Mistrz Ślicznej Pani przerywa. On chciał wziąć głębszy oddech, ona myślała, że skończył i że to jej kolej mówić. Otóż nie, nie dostała jeszcze przyzwolenia na mówienie. Skarcona Śliczna Pani wciska się głębiej w wyznaczony jej fragment przestrzeni. Mistrz natomiast dysponował porównywalnym miejscem startowym, okazuje się jednak, że w trakcie wystąpienia, Mistrz zdobył prawo do przemieszczania się w dowolnym kierunku i po całej szachownicy.

Jednocześnie wszystko to co mówi Mistrz jest mądre i ciekawe. Ja jednak mam w sobie opór. Być może dlatego, że nie lubię kiedy ktoś wie lepiej ode mnie czego ja potrzebuję. A Mistrz to wie. Z całą pewnością. Wie też, że ja postępuję źle. Ale na szczęście zjawił się on. Teraz mi objaśni, ja mniej więcej skumam, dla lepszego rzeczy poznania po przedstawieniu można nabyć książkę. Mistrz dysponuje wiedzą i doświadczeniem. Warto kupić.

Mistrz postanawia wprowadzić element warsztatu i na chwilę oddaje głos publiczności. Zgłasza się ochotniczka, Mistrz przekazuje jej mikrofon oraz poucza, iż „trzeba mówić do siteczka”. Bez tej informacji nasza ochotniczka z pewnością nie poradziłaby sobie z obsługą tego skomplikowanego narzędzia technicznego. Na szczęście jest Mistrz, który służy radą, on wszak narzędzie obsługiwać potrafi. Zdarza się też tak, że Mistrz za mikrofonem tęskni. Dla zaakcentowania jednej z wypowiedzi pochyla się do mikrofonu trzymanego przez uczestniczkę i wygłasza swoją sentencję. No powiem Wam, że jakby mi ktoś tak zawisł pomiędzy ust pucharem a brzegiem cycka to nie wiem jak ta przygoda mogłaby się skończyć… Ochotniczka jest tylko lekko speszona obrotem sprawy. W analogicznej sytuacji, kiedy przychodzi kolej na ochotnika, Mistrz już nie pochyla się, Mistrz ochotnikowi wyjmuje mikrofon z ręki, za przyzwoleniem, a następnie oddaje. Przypadek? Nie sądzę…

Może to wszystko widzę tylko ja? Może to moje projekcje? Niemniej jednak nigdy jeszcze nie widziałam wykładu prowadzonego przez Mistrzynię, która przyprowadziłaby ze sobą Ładnego Pana w roli paprotki.

Girl power

Bywam czasem zapraszana na Ważne Spotkania Korporacyjne. Takie co to w programie mają wystąpienia różnych ważnych osób, które mówią ile firma zarobiła w ostatnim roku i ile zamierza zarobić w kolejnych latach. Liczby są duże, padają różne fachowe terminy z ekonomii, ważni panowie w garniturach kiwają głowami, że oto proszę, w takim miejscu pracujemy, no ogólnie atmosfera trochę jak w kościele.

Zauważyliście, że powiedziałam „panowie”? No właśnie. Wczoraj byłam. Normalnie miejscóweczka taka, że hoho. Siedziba główna, centrum Paryża, adres taki, że bardziej prestiżowo się nie da. Pierwszy raz tam byłam. Nie powiem, jarałam się trochę. Że siedziba, że o proszę, ten gość co tu idzie, to on jest członkiem zarządu, wiem, czytam te wszystkie organigramy. A tu idzie sobie, o. Powiedziałam dzień dobry, normalka, na jednym zakładzie robimy. I idę sobie dalej. A tu dywany mięciutkie takie. I kwiatki. I jeszcze ekspres do kawy, a do niego kolejka, jakby na kartki dawali. Koledzy też pod wrażeniem. Bo kawa dobra i za darmo. I jeszcze czekoladki do kawy też so. Teraz nastąpi chwila na obciach dnia: jak, no jak mi się udało uświnić mikroskopijną czekoladką, którą pakuje się bezpośrednio do paszczy? Dysponuję w tym zakresie wyjątkowym talentem, do końca dnia centralnie na białej bluzce mam czekoladowy rozmazany okruch. Możliwe, że widzę go tylko ja, ale nie to jest ważne, ważne, że wiem, że on JEST. Trochę się ze mnie podśmiewa w swoim czekoladowym okrucho-bycie. Że taka duża, a czekoladą się umazała. Ja taki mały, a proszę, przypuściłem desant i jestem, centralnie na środku, na białym.

Ale wracając do tematu. Na sali jest 80 osób – tak twierdzą organizatorzy, nie chciało mi się liczyć. W tym 8 kobiet – tu akurat liczyłam. Równo 10%. I co z parytetami? No dupa jakby.

Rozglądam się po zgromadzonych, dawno nie widziałam wszystkich w jednym miejscu, będzie jakoś z rok. Chłopakom posiwiały skronia, czoła coraz wyższe. Sypnęło kilka zmarszczek. Średnia wieku nam rośnie, bo jakoś nie widzę młodej krwi, skład prawie bez zmian. Uprzejma znajoma pyta czy przedstawić mnie komuś. W zasadzie to nie wiem, wszystkich już gdzieś kiedyś widziałam, ze wszystkimi wymieniłam się pozdrowieniami. Z tymi, z którymi zdarzyło się współpracować bliżej przystajemy na chwilę, żeby porozmawiać. Że otóż miło znów się widzieć. Kilka osób znam tylko z wymian mailowych lub telefonicznych. Idę więc do nazwiska dolepić twarz. Wiem już, że ten gość jest niski, a tamten miło się uśmiecha. O, i ten jeszcze, taki opalony. Rzeczywiście miał ostatnio out of office.

Ale co z dziewczynami? Otóż są. W mniejszości. Zawsze jest nas mniej. Zamiast nudnego służbowego garniturka spomiędzy rzędów gości wyławiam sukienkę w kwiaty. A tam dwa rzędy dalej pobrzękują długie kolczyki.

Zaczynają się przemówienia. Mówiłam już, że nam średnia wieku skoczyła. Widać więc jak niektórym oko leci. Tam ktoś znienacka przybija gwoździa. No co zrobić? Późno się robi. Występuje jakieś 10 osób. Mówią różnie. Jedni monotonnie odczytują tekst ze slajdów, inni sypią anegdotkami i na chwilę budzą przysypiających wybuchami śmiechu. Wśród występujących połowa to kobiety. Połowa! Nieważne więc, że na sali jest nas mało. Jak już jesteśmy to mamy coś do powiedzenia. Dajesz siostro!

Gdzieś tam w środku mam nadzieję, że za rok będzie nas jednak więcej. Pewności nie ma. Ale dawajcie dziewczyny! Przebijemy ten szklany sufit! Jak się nie da głową (bo przecież fryzury szkoda), to będziemy napierdzielać obcasem! Po coś te szpilki nosimy.

A dlaczego mi na tym zależy? I po co w ogóle to piszę? Poza wrodzoną grafomanią chodzi mi o wrodzony feminizm. O równe szanse. O to, żeby nikt nigdy nie mówił dziewczynom, że do czegoś się nie nadają. Że są za słabe, za głupie. Bo nie są. Bo zawsze mają wybór. Niech same zdecydują czy popylają w szpilkach na ważne korpo spotkania czy wolą w cichobiegach zapierdzielać z odkurzaczem na chacie. Ewentualnie w cichobiegach na spotkanie i  w szpilkach z odkurzaczem. Albo milion innych opcji zawodowych, życiowych. ZAWSZE mamy wybór. I niech nikt Wam tego prawa wyboru nie odbiera dziewczyny.

Złomek

Stała się rzecz niebywała. Usunięto Matiza z parkingu!

Jak to się mawia w internetach „ci co wiedzą to wiedzą pozdrawiam”. Dla tych, co nie wiedzą, doprecyzuję.

W centrum Katowic, tak od zaplecza jakby jest kładeczka, pod kładeczką płynie rzeczka, Rawa konkretnie, a obok jest parking. I na tym parkingu od zawsze stał Matiz. Matiz wyglądał na równie starego co pobliskie kamienice. I równie opuszczonego.

Jakiś czas temu, centrum przeżyło swego rodzaju tuning. To już nie jest ten smętny Rynek co kiedyś. Odnowiono kamienice, zbudowano ulice, na środku postawiono szalenie modernistyczny szalet miejski. No powiew nowego.

A jak już tak wiało tym nowym, to zawiało też do kamienicy, obok której mieści się wspomniany parking. Kamienicę odnowiono, postawiono szlaban, zakładam że chodzi o to, żeby dostęp do parkingu mieli wyłącznie mieszkańcy kamienicy. Albo inne mniejszości społeczne. Swego czasu do pracy chadzałam piechotą, przez ten parking właśnie, śledziłam więc jego transformację na bieżąco. Najpierw pojawiły się kartki, że będzie budowany nowy parking i że prosi się o usunięcie samochodów na czas budowy tegoż. Kartki nie zadziałały na Matiza. Jak stał, tak stał. Być może nie było komu go usunąć? A może Matiz był już nieusuwalny, mobilność swą utraciwszy z racji wieku? W każdym razie Matiz pozostał, a parking zbudowano niejako dookoła niego. W sensie tam gdzie się dało to zbudowano, a Matiz został na stałe wbudowany w krajobraz. Jako swego rodzaju monument motoryzacji.

I stał tak sobie ten Matiz, od lat co najmniej dziesięciu, bo od tyluż tamtędy chadzam. Obrósł legendą, ludzie umawiali się „pod Matizem”, jakiś czas temu został odmalowany na wściekle żółty kolor, być może jako rodzaj manifestu czy też inna instalacja artystyczna. Wszyscy wiedzą gdzie jest, był od zawsze.

Aż tu wtem, Matiza usunięto! Nie wiem dokładnie kiedy, jego brak zauważyłam dziś. Skończyła się pewna era. Matizie, spoczywaj w pokoju, gdziekolwiek byś nie spoczął.

O komunikacji

– Wkurzyłeś mnie! Za dużo gadasz! – rzekła oburzona potomkini młodsza do swego starszego brata w drodze do placówek opiekuńczo-edukacyjnych. I nic, że wspomniany brat w czasie półgodzinnej drogi do szkoły odezwał się jeden jedyny raz. To było o jeden raz za dużo.

Ci, którzy znają moje dzieci wiedzą, że potomkini niestrudzenie zalewa świat potokiem informacji wszelakich. Dziewczyna przestaje mówić wyłącznie kiedy śpi, a i to nie zawsze, zdarza jej się mówić przez sen.

Syn natomiast jest człowiekiem cichym i precyzyjnym. Niewiele ma światu do zakomunikowania, za to jak coś powie, to już powie.

Jak to jest z tą komunikacją? Zastanowię się na moim własnym przykładzie. Korporacyjnym ma się rozumieć.

Drzewiej bywało, że jak pisałam maila to na 8 tomów, z bibliografią i posłowiem. Pilnie musiałam tłumaczyć, wyjaśniać, bronić racji najmojszych. Z zapałem godnym lepszej sprawy broniłam własnego zdania do upadłego. Nabawiłam się więc opinii osoby, która wprawdzie zna się na robocie, ale trudno się z nią współpracuje.

Ostatnimi czasy zaś, odpuszczam. Kiwam głową, zbywam milczeniem, nie tracę energii na czcze pogaduszki. Swoje wiem i tyle mi wystarczy. Nie ma co się kopać z koniem. Żyje mi się spokojniej, za to w pracy zaszeregowano mnie jako osobę, która może i robi robotę, za to kiepsko komunikuje.

I tak źle, i tak niedobrze. Gdzie jest więc ten złoty środek? Jak komunikować skutecznie, a przy tym nie wdawać się w przepychanki? Teoretycznie wystarczyłoby wybrać kilka kwestii, które są dla mnie najważniejsze i tych bronić jak niepodległości. Inne zaś zbywać mruknięciem. W sytuacji idealnej, zamiast mruknięcia werbalizować i oświadczać interlokutorowi, że otóż poruszana przez niego kwestia dla mnie jest nieistotna, wolę skupić się na innych aspektach, którymi są (tu wymieniam).

Oczywiście istnieje całkiem realne zagrożenie, że sprawy, które dla mnie istotne nie są, dla mojego rozmówcy są wręcz kluczowe i będzie nalegał na ich analizowanie i pogłębianie tematu. Co wtedy? Wtedy będziemy analizować i pogłębiać. Prawdopodobieństwo, że dwie osoby będą dokładnie te same sprawy uważać za najważniejsze jest znikome. Warto więc dowiedzieć się na czym zależy osobie, z którą przyszło nam pracować. I nie chodzi o to czy podzielam jej zdanie czy nie. Ważne że się dowiem. I w przyszłości niepytana będę analizować, nawet jeśli nie mam na to ochoty. Po co? Dla świętego spokoju. A może też ze względu na cień wątpliwości czy aby to zawsze ja mam rację.

Tyle w teorii. W praktyce zaś, naparzamy się nawzajem mailami, ukryci za zasiekami własnych biurek. W czternastoakapitowym dziele epistolarnym przekazujemy, że zasadniczo to nie mamy nic sobie do powiedzenia. Czasem sytuacja się zaostrza i wtedy sięgamy po broń ostateczną  – dajemy w kopii szefa. + 10 do many. I tak oto płyną nam godziny, dni, pensja wpływa na konto, a my wychodzimy z biura w przeświadczeniu dobrze wykonanej pracy. Takie czasy.