Kiedy dowiaduję się, że kierowca, który ma mnie zawieźć na lotnisko jest niedosłyszący to nawet się cieszę, że nie trzeba będzie konwersować o pogodzie i wyrażać zadziwienia na granicy z oburzeniem, że jak to, w zimie śnieg. A potem okazuje się, że trzeba jednak powiedzieć kierowcy który terminal, a ja mam kurna mać 2D…
Osoby mniej biegłe w języku Moliere’a informuję, że terminal 2D to niejako odpowiednik angielskiego tu ti tu rum tu tu. Ale spoko, nie wpadam w panikę, spokojnie informuję kierowcę, że otóż de de. Kierowca spogląda mi głęboko w oczy i powtarza „teeeerminaaaaal?” wyraźnie akcentując pytajnik na końcu frazy.
Dobra, na szybko powtarzam co tam pamiętam z warsztatów wymowy na studiach, jak tylko przerobiłam w pamięci „la fourrure d’ours” oraz „les chaussettes de l’archiduchesse” czuję się gotowa do 2D. Układam więc usta w fachowy ciup i z akcentem jakbym się rodziła pod Notre Dame i kochał się we mnie jeden garbaty, artykułuję iż deee deee, a w zasadzie to nawet jakby bardziej duuuu diiiiii. Kierowca spogląda na mnie pobłażliwie. Jego niepełnosprawność słuchowa i moja wyraźnie zaznaczona mentalna tworzą z nas trudną parę komunikacyjną.
W fazie ostatecznej klęski werbalnej unoszę palce w geście wiktorii, kierowca orientuje się, że 2, chrzanić literkę, przejdę się.