Dawno, dawno temu, kiedy wakacje trwały 3 miesiące, a nie 2, w porywach do 3 tygodni, wybrałam się do ciepłych krajów, a mianowicie do Tunezji.
Niesiona porywem nieznanego wówczas trendu „eat local” i ponadczasową miłością do owoców, zapragnęłam kupić sobie daktyle w lokalnym sklepie. Wchodzę więc, zagaduję po francusku, kraj wszelako zalicza się do grona dawnych kolonii francuskich i szczyci tym, że francuski jest ich językiem niemal ojczystym. Daktyl to po francusku datte. A jak jest data po francusku to się jakby domyślacie.
– Dzień dobry, chciałabym kupić świeże daktyle.
– Datte?
– Oui oui, świeże poproszę, tak ze 30 deko.
– Yyyy? Świeże? Z dziś znaczy?
– No nie wiem czy aż tak świeże, żeby dzisiejsze, w każdym razie nie suszone.
Odbijam się od ściany stuporu. Nijak nie jesteśmy w stanie się dogadać, nawet jak palcem w stronę owocu marzeń mych i snów wskazuję. W tej sytuacji ekspedient postawia wezwać posiłki.
– Pozwoli Pani, że poproszę kierownika sklepu – wychodzi, na zapleczu szepcze coś konspiracyjnie. Po chwili pojawia się kierownik.
– Dzień dobry, przekazano mi, że pyta Pani o dzisiejszą datę?
Tak, właśnie o datę pytam w warzywniaku. Może być wczorajsza, o ile jest przeceniona.