Klaudyna

Mam na imię Klaudyna. Nie Klaudia po prostu, albo jeszcze lepiej Agnieszka. W mojej klasie były cztery Agnieszki. Łatwiej zginąć w tłumie jak się jest Agnieszką. Ale nie, ja musiałam mieć na imię Klaudyna. Moja matka nie jest z tłumu, ona zawsze musi się wyróżniać. Ja nie, ja jestem szara, cała z mgły, nieistotna. Mój ojciec też jest z mgły, ale jego mgła jest ciemniejsza, nie przepuszcza światła, jego mgła jest skupiona na sobie, na swoim rozczarowaniu i nijakości. Mgła mojego ojca chce, żeby zostawić ją w spokoju. Moja mgła chce się rozpłynąć.

Mieszkamy w Sulejówku, w bloku. Niby blisko do Warszawy, ale wyłącznie geograficznie. Mentalnie to jest bardzo daleko od dużego miasta. Sulejówek słynie z tego, że kiedyś mieszkał tu Piłsudski. Nie że się urodził, czy zmarł, mieszkał tu przez chwilę. Nic w Sulejówku nie jest spektakularne, warte odnotowania. Rodzi się tu i umiera, albo zatrzymuje na chwilę, ale nic tu nie jest wielkie. Są szare bloki. I jestem ja. Tak samo mało spektakularna.

W szkole uczyłam się dobrze, uczennica czwórkowa, nie wybitnie, ale bez problemów. Po ogólniaku matka zdecydowała, że najbardziej przyszłościowym kierunkiem studiów będzie zarządzanie. I poszłam na to zarządzanie. Dostałam się na dzienne. Jeździłam codziennie pociągiem do Warszawy. Zarządzanie to kuźnia talentów, wszyscy młodzi, zdolni, rzutcy. Na zajęcia czasem przychodzą w garniturze, jak powiedział jeden z kolegów z roku „z ubrań młodzieżowych to ja mam tylko kąpielówki”. Na szczęście nie było mi dane oglądać go w kąpielówkach. Nie pasowalam tam. Ja w ogóle w wiele miejsc nie pasuję. Oni zdecydowani, że natychmiast po studiach świat rzuci im się do stóp, zorientowani na karierę, gotowi zamknąć się w szklanych wieżowcach i spędzać tam długie godziny i ja, kompletnie niezainteresowana rządzeniem światem. No ale przecież nie chodziło o mnie, chodziło o to, żeby matka miała się czym pochwalić, córka na zarządzaniu to jest coś. Z Sulejówka rzadko jeździ się na studia. Raczej do pracy. A po pracy wraca się spać. I rano znowu na pociąg. Studentką też byłam przeciętną, radziłam sobie, tyle że kompletnie mnie to nie interesowało. Po co uczyć się o zarządzaniu jak człowiek nie ma ochoty niczym i nikim zarządzać?

Z wyglądu też jestem raczej przeciętna. Szaro-mysie włosy, kolor wybitnie polski, niby blond, a jednak bez szału. I te moje brwi! Olaboga, kto ma takie brwi?! Jak dwie wielkie włochate gąsienice. Jak nic, odziedziczyłam je w spadku po Piłsudskim… Wiecie, ja jestem dzieckiem lat 90-tych. Brwi skubało się do cieniutkiej kreseczki. Ja moich gąsiennic nie skubałam, szkoda zachodu. Jak na dziewczynę z mgły przystało, ubieram się też na szaro. Nie widzę siebie w jaskrawych kolorach. Pamiętam jak raz, na pierwszego maja, matka kupiła mi żółtą sukieneczkę. Taką oczojebnie żółtą, jak żonkil, albo jak kaczuszka. I nie mogłam opędzić się od robali. Ciągnęło do mnie skrzydlate stado insektów, jak do żonkila właśnie. Od tego czasu nigdy już nie założyłam nic żółtego. Nie kwalifikuję się też do różu. Żadna ze mnie Barbie girl. Róż w Sulejówku rządzi w pewnych kręgach. Moja przyjaciółka Anka pracuje w salonie kosmetycznym, gdzie lepi lokalnym dziewczynom tipsy, a następnie maluje je na różowo. Potem jeszcze solarium, białe kozaczki i są gotowe na dyskę. Ja nie bywam. Ani u kosmetyczki, ani na dyskotekach. Nie ta muzyka, nie ci ludzie. Ogólnie nie bardzo lubię zatłoczone miejsca. I głośne, nie lubię hałasu.

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s

%d blogerów lubi to: