Anegdotka wakacyjna

Dawno, dawno temu, kiedy wakacje trwały 3 miesiące, a nie 2, w porywach do 3 tygodni, wybrałam się do ciepłych krajów, a mianowicie do Tunezji.

Niesiona porywem nieznanego wówczas trendu „eat local” i ponadczasową miłością do owoców, zapragnęłam kupić sobie daktyle w lokalnym sklepie. Wchodzę więc, zagaduję po francusku, kraj wszelako zalicza się do grona dawnych kolonii francuskich i szczyci tym, że francuski jest ich językiem niemal ojczystym. Daktyl to po francusku datte. A jak jest data po francusku to się jakby domyślacie.

– Dzień dobry, chciałabym kupić świeże daktyle.
– Datte?
– Oui oui, świeże poproszę, tak ze 30 deko.
– Yyyy? Świeże? Z dziś znaczy?
– No nie wiem czy aż tak świeże, żeby dzisiejsze, w każdym razie nie suszone.

Odbijam się od ściany stuporu. Nijak nie jesteśmy w stanie się dogadać, nawet jak palcem w stronę owocu marzeń mych i snów wskazuję. W tej sytuacji ekspedient postawia wezwać posiłki.

– Pozwoli Pani, że poproszę kierownika sklepu – wychodzi, na zapleczu szepcze coś konspiracyjnie. Po chwili pojawia się kierownik.

– Dzień dobry, przekazano mi, że pyta Pani o dzisiejszą datę?

Tak, właśnie o datę pytam w warzywniaku. Może być wczorajsza, o ile jest przeceniona.

W urzędzie

Są różne sposoby spędzania urlopu. Jedni lubują się w wakacjach typu all inclusive, inni zaś uprawiają survival typu Bear Grylls. Oczywiście można też wykonać tradycyjny remont, ale to w zasadzie zalicza się do kategorii survival. W tejże samej kategorii sytuuje się sposób w jaki ja spędzam urlop, a mianowicie odwiedzam urzędy wszelakie, kompletuję dokumentację, przedkładam, zdobywam pieczęcie i inne takie biurokratyczne rozrywki. Poczekalnia w urzędzie to coś w stylu przedsionka piekieł. Ja natomiast z lubością oddaję się obserwacjom społeczeństwa.

Mamy oto maszynę do wydawania numerków. Wchodząc do urzędu co drugi petent się o nią potyka, a następnie pyta skąd można wziąć numerek. Co drugi, gdyż reszta sunie dziarsko do okienka opatrzonego napisem ”informacja”, gdzie to wyłuszcza swój problem po to żeby usłyszeć, że należy pobrać numerek.

W kolejce do tejże informacji stoi grupa trzech niewiast plus wózek z czwartą. Cztery pokolenia zebrały się oto i gremialnie obradują nad strategią działania. Młodsze pokolenie optuje za wzięciem numerka, starsze nalega na zasięgnięcie informacji. Zasięga. I bierze numerek. Cztery pokolenia charakteryzują się odmiennym stylem ubioru. Nestorka rodu ma na sobie spodnie o nobliwej długości ¾, niby krótkie, a jednak nie do końca. Kolejna niewiasta dysponuje szortami do kolan, młodsza to i nogi więcej pokazać wypada. Ostatnia ze stojących ma na sobie filuternie króciutkie spodenki, ale że jest w wieku niejako rozpłodowym to i kuszenie nóżką jest jak najbardziej na miejscu. O wieku rozpłodowym świadczy wózek z czwartą niewiastą, jak mniemam, sądząc po różu w jaki jest obleczoną. Różowy przyodziewek w ogóle nie posiada nogawek. Zaiste krócej niż szorty matki już się nie dało, pozostaje paradowanie bez gaci.

Wtem, w naszą poczekalniową stagnację wdziera się młodzieniec w typie surfera. Wiecie, koszulka bez rękawów, sportowy przyodziewek, opalenizna, włosy tlenione na blond, nadmorską bryzą zmierzwione. Surfer wdziera się do urzędu i od razu jest na fali, zagaja, konwersuje, dowiaduje się od kogo popadnie, gdzie i jaki brać numerek, który formularz wypełniać, zasiada, wypełnia, jednocześnie przez telefon wyjaśniając gdzie się aktualnie znajduje i że powinien zdążyć na pociąg o 14:25. Odruchowo spoglądamy na zegarki, powinien zdążyć. Ale tak na styk.

Wreszcie wyświetla się mój numerek, bieżę więc rączo do wskazanego stanowiska, gdzie wyłuszczam sprawę. Otóż chodzi o to, że rodzice przeprowadzili się dwa lata temu, dokonali zmiany adresu, o czym poinformowaliśmy wszelkie zainteresowane urzędy. Acz nie wszystkie urzędy to zainteresowanie odwzajemniły i zaktualizowały bazy danych, przez co zrobił się bałagan i ja otóż chciałabym wyjaśnić. Uprzejma pani urzędniczka sprawdza w systemie, zaiste poinformowano, acz nie zmieniono. Sporządza więc fachowy protokół, który to zapisuje ręcznie na fachowym formularzu do zapisywania protokołów, obarcza stosownymi pieczęciami w liczbie czterech, a następnie skanuje. Tak, to z pewnością był najłatwiejszy sposób… W czasie jak ona spisuje, pieczętuje i skanuje, z nudów zaczynam podsłuchiwać rozmowę przy stanowisku obok.

Sympatyczny jegomość tłumaczy, że za rok planuje przejść na emeryturę i przyszedł się umówić na konkretny termin, bo nie chce żeby mu przepadł. Ja to rozumiem, też nie chciałabym przeoczyć momentu przejścia na emeryturę. Zaiste lepiej jest umówić się zawczasu, termin na sztywno wpisać do kalendarza i po sprawie.

Okazuje się, że obsługująca mnie urzędniczka też podsłuchuje, łapiemy się nawzajem na uśmiechu i opowiada mi, że kiedyś był u niej petent, rocznik ’88 z prośbą o wyliczenie ile będzie mu przysługowało emertytury. Pani urzędniczka usiłowała wytłumaczyć, że bardzo trudno jest o dokładną prognozę, szczególnie z tak dużym wyprzedzeniem, ale młodzian żądał faktów i konretnych wyliczeń. W zasadzie jestem skłonna zrozumieć również to żądanie. Człowiek pracuje bowiem przez większość dorosłego życia po to, żeby potem przejść na emeryturę. Może się jednak okazać, że mimo uczciwie przepracowanych lat, przyznana emerytura jest dość skromna. W tej sytuacji należy się zastanowić czy aby warto było w ogóle pracować? Tak więc przed wysłaniem CV, przyjęciem oferty pracy, a nawet przed wstaniem z łóżka rano, warto jest dysponować wszystkimi faktami pozwalającymi ocenić czy aby warto.

A jak Wy spędzacie wakacje? 😉

Urodzinki

Zacznę od tego, że sam zwrot „urodzinki” przyprawia mnie o skurcz wątroby. I tym razem nie chodzi o hodowaną od lat marskość. Uporczywe zdrabnianie zwrotów wszelakich powoduje u mnie takie reakcje. Podobnie mam jak słyszę „pieniążki”. A że akurat w przypadku urodzinek w grę wchodzą grube pieniążki, reakcja alergiczna jest u mnie wyjątkowo silna.

Zacznijmy więc od tematu finansowego. Otóż na rynku jest szereg propozycji, których ceny kształtują się w przedziale od „w chuj drogo” do cen wręcz astronomicznych. Imprezkę dla dzieci organizują wszystkie sale zabaw, kulkolandie, przybytki uciechy, można dzieci zabrać do kina, na kręgle, na trampoliny, a także na strzelanie do siebie z laserów. Ta ostatnia opcja szalenie kusi mojego pierworodnego, wcale się mu nie dziwię, mam takie dni, że sama chętnie bym komuś strzeliła z lasera…

W tak zwanych moich czasach, czyli gdzieś pomiędzy mezozoikiem, a średniowieczem, szczytem wypasu było zaprosić kolegów do domu. Teraz trzeba zabrać sporą grupkę na lasery. Albo wrzucić w kulki, przy czym rodzice poszczególnych uczestników imprezy spodziewają się, że się ich potem odłowi. Także łatwo nie jest.

Poza kosztami, jedną z bardziej uciążliwych rzeczy jest to, że rodzice dzieci zaproszonych muszą tylko odstawić pociechę we wskazane miejsce, po czym mogą się ulotnić. Natomiast rodzice jubilata zazwyczaj jednak muszą być na miejscu i dzielnie znosić towarzystwo rozbrykanych i rozwrzeszczanych kilkulatków.

Alternatywą do urodzin w przybytkach uciechy sa oczywiście urodziny w domu. Cięcie kosztów, powrót do korzeni, te sprawy. Z drugiej strony jednak totalna rozpierducha, tabun małolatów wysadza w powietrze pokój pociechy, pluszaki fruwają pod dach, a do roku po imprezie właściwej człowiek znajduje w dość niespodziewanych miejscach rozsypane i zdekompletowane klocki Lego. No nie ma rozwiązania idealnego.

Co zrobić więc? Ano nic, znieść cierpliwie, przeczekać. Jest szansa, że za kilka, w porywach do naście lat, młodzież zażyczy sobie wyłącznie wolnej chaty do dyspozycji. A póki co, kulki, trampoliny lub rozpierducha. U nas obecnie ta ostatnia opcja. Nadmuchanych 75 balonów (liczyłam), sprawdzony przepis na tort oraz lista gości skrupulatnie notowana przez jubilata.

W Holandii jest taki zwyczaj, że z okazji urodzin życzenia składa się też matce. I ja ten zwyczaj szanuję! No bo umówmy się, kto tu się napracował? Najpierw żeby wydać na świat, następnie odchować, a finalnie te balony dmuchać, tort piec, a po wszystkim zbierać klocki? No raczej nie jubilat jednak…

Bidon

Jakiś czas temu Młody zażyczył sobie nabycia „butelki z kubkiem” celem noszenia w niej wody do szkoły. Wprawdzie we wrześniu sugerowałam nabycie bidonu, pomysł odrzucono, ale rozumiem, że potrzeby zmieniają się w czasie, zaproponowałam więc wyprawę do sklepu i zakup wymarzonej „butelki”. Okazało się, że zapotrzebowanie syna w 100% pokrywa termos z Lewandowskim. Nie wiem ile kosztuje zwyczajny termos, jak się chce mieć z Lewandowskim to trzeba 5 dych zainwestować. Drogawo jakby.

Ale syn szczęśliwy, o termosie marzył, co tam, przecież posłuży nam na dłużej. Taaa… Początkowo termos robił furorę, do tego stopnia, że młodsza potomkini również zażądała nabycia termosu. Przypomniałam, że podczas wizyty w sklepie zamiast termosu wybrała szykowną tiulowa kreację z wizerunkiem Elzy z Krainy Lodu. Także sorry, albo termos, albo lody.

W szkole również termos cieszył się powodzeniem, podobno jeden kolega też ma i takie wspólne posiadanie termosu znacząco zbliżyło ich do siebie, relacja z luźnej koleżeńskiej przeszła w stopień przyjaźni. Nie wiem ile kosztuje zdobycie nowego przyjaciela, wydaje się, że 5 dych to jednak dość trafna inwestycja. Młody poinstruowany przez kolegę wyraził chęć noszenia w termosie herbaty. I huk, że całą zimę nosił wodę, teraz jak przyszły ciepłe dni, on będzie nosił herbatę. Spoko, beduini na pustyni też piją herbatę, co będę dziecku żałować. Przez kolejnych kilka dni przygotowywałam więc herbatę do termosu, a jak byłam w podróży służbowej to z rana smsem przypominałam, żeby tylko o herbacie nie zapomnieli. Nie zapominali, robili.

Aż tu wtem zdarzyła się katastrofa, Młody określa ten dzień najgorszym dniem w życiu, ze szczątkowych informacji wydartych niemalże siłą od szlochającego Pierworodnego wnioskuję, że herbata się wylała. O prawdziwości tej tezy świadczą również brązowe plamy na zeszycie do korespondencji. Domowe Biuro Analiz ustaliło, że mogło chodzić o dysfunkcję wieczka. Nie wiadomo natomiast czy defekt był niezależny od warunków zewnętrznych, czy jednak chodziło o niewłaściwe użytkowanie, poprzez niedokręcenie wieczka. W każdym razie termos popadł w niełaskę, z czeluści szafek kuchennych wywleczono na światło dzienne stary niebieski bidon. Obecnie w tymże nosi się do szkoły wodę, niemniej jednak bidon jest mało szałowy, głównie chodzi o to, że on jest po prostu niebieski. No gdzie mu się równać do designe’u z Lewandowskim?

Jaki z tego morał? Otóż żaden. Natomiast gdyby ktoś miał namiary na jakiś męski bidon z szałowym obrazkiem, to ja chętnie przyjmę wszelakie sugestie.

O językach

Rzecz ma się następująco: spotkanie, pokaźnych rozmiarów stół konferencyjny, sala wypełniona tak, że zaczyna brakować krzeseł, w środku tego wszystkiego ja. W miarę uczesana. Za to koszula mi się pogniotła. No umówmy się, są na świecie osoby, które urodziły się do noszenia garniturów i takie, których przeznaczeniem są trampki. Jasne, każdy może wbić się w garniak, ale efekty są jakie są…

W pewnym momencie pada pytanie: „a w tej Polsce, to mówicie po francusku w jakichś określonych ramach czasowych czy cały czas? Bo słyszałam, że po 18-tej to już mówicie tylko po angielsku”.

Automatycznie włącza mi się tryb szyderczo-prześmiewczy i mam ochotę odpowiedzieć, że w obecnie zainstalowanej wersji słowników, francuski rzeczywiście odcina mi po 18-tej, więc jakby chcieli przeciągać spotkanie do późnych godzin popołudniowych, to uprzedzam, że może być tak, że mi się z automatu przełączy na angielski.

Ale potem nachodzi mnie prywatna refleksja. Otóż jak wygląda mój dzień? No zazwyczaj jakoś tak:

6 – 8 rano: język polski, tryb rozkazujący, często podniesionym głosem (z czego nie jestem dumna). Krótkie komendy typu „załóż buty”, „weź plecak”, „nie liż kota”.

Po odstawieniu latorośli do placówek opiekuńczo-edukacyjnych, następuje transfer do środowiska pracowniczego, gdzie zaiste włącza mi się niejako automatycznie słownik francuski. Tak więc 8:30, no powiedzmy, że 9:00, niech człowiek jeden z drugim kawę wypiją z rana bez naparzania się mailami, język francuski, tryb narracyjny, zdania podrzędnie złożone, wielokrotnie.

A co po godzinie 18-tej? Otóż po godzinie 18-tej najczęściej rozmawiam z mężem. Język angielski, tryb powątpiewający – „czy aby pamiętasz, że masz kupić mleko po drodze z pracy?”, „byłeś z psem na spacerze i zapomniałeś go odebrać z lasu, czy jednak sam sobie otworzył furtkę i wyrwał się na wolność, skoro wita mnie przed bramą?”, wreszcie „w domu jest cicho, nikt nic ode mnie nie chce, młodzież siedzi w swoim pokoju i czyta książkę. Czy jesteś pewien, że nie pomyliłeś się przy odbieraniu dzieci i że nie wydano ci jakichś cudzych? A jeśli to nie są nasze dzieci to czy możemy je zatrzymać?”

Może więc to pytanie wcale nie było takie głupie? Bo jak widać w moim przypadku zaiste różne tryby językowe odpalam w różnych porach dnia. Zazwyczaj nie odcina mi dostępu do innych wgranych uprzednio opcji języka, gdyż proszę bardzo jest prawie 20:00, a ja nadal wydaję się znać język ojczysty, co najmniej na piśmie.

O piłce

Kilka lat temu uczestniczyłam w spotkaniu z nowym potencjalnym klientem. Wielka procedura, przetarg, kilka spotkań z rzędu, prezentacje, kuszenie wizją świetlanej przyszłości itp. Dla mnie wówczas wielka sprawa, całkiem nowe wyzwanie. Spotkanie przygotowane i poprowadzone przez handlowców. Znacie ten typ? Śliczni jak z obrazka, garniturek spod igły, markowe dodatki, fryzura taka, że czego bym nie zrobiła to czuję się przy nich potargana. Właśnie tacy byli. I ja – w ramach wsparcia operacyjnego. Znaczy oni się znają na sprzedawaniu, ja się znam na robocie. Jakby klient chciał zapytać o jakieś szczegóły to ja mam wiedzieć. Albo przynajmniej próbować. W komplecie siły uderzeniowej dokooptowano jeszcze jednego kolegę operacyjnego, na wypadek gdybym ja jednak nie wiedziała. On też raczej z obrazka. Ja potargana.

Cała taka procedura zajmuje sporo czasu, ogłoszenie przetargu, złożenie oferty, potem ze 2 rundy spotkań z wybranymi oferentami, no wielka machina. I potargana ja. Pojechałam podjarana na spotkanie z handlowcami, dzień przed planowanym spotkaniem z klientem. Przez cały dzień siedzieliśmy w ciasnej salce konferencyjnej na stołkach barowych i dopracowywaliśmy szczegóły prezentacji. Ja tam miałam ze 3 slajdy chyba do przedstawienia. Oni z 60… Przy każdym slajdzie pojawiały się merytoryczne uwagi Handlowca Nad Handlowcami typu czy aby na pewno kolorystyka tego slajdu jest odpowiednia. A może coś pogrubić? Dać na kolorowym tle? Jak na kolorowym to jaki kolor? Czy tu nie ma za dużo zielonego?

Zdradzę Wam, że zawodowo zajmuję się usługami informatycznymi, nie modą czy architekturą krajobrazu. Ale spoko, siedziałam na tym wysokim krzesełku, wisiałam właściwie, wydawałam z siebie fachowe pomruki na temat kolorystyki i co i raz dopadała mnie refleksja czy aby ogólnej kolorystyki naszych slajdów nie definiuje polityka firmy i czy na pewno koniecznie ja musiałam lecieć samolotem na drugi koniec Europy celem omawiania czy tło ma być zielone. Kiedy za oknem zaczynało zmierzchać okazało się, że ileś tam tych slajdów jest do poprawy. Kolory są ok, ale brakuje treści. Danych jakichś tam nie ma, a muszą być koniecznie, od zaraz, na jutro rano najpóźniej, bo przecież jutro spotkanie z klientem. Wówczas Handlowiec Nad Handlowcami poprosił Kolegę Niższego Rangą Za To Najładniejszego o uzupełnienie. Kolega Ładniutki rzucił okiem na proponowany do uzupełnienia slajd i rzekł w te słowa: „sorry, nie zdążę, piłkę mam”.

Jak to piłkę? To ja tu lecę specjalnie na to spotkanie, ja przygotowana od dawna, moje slajdy są dopracowane, że mucha nie siada, u niego brakuje danych, a on nie uzupełni, bo piłkę ma? Zamarłam w stuporze.

I chyba tylko ja, reszta zgromadzonych przyjęła to na luźnej gumie, jasne, piłkę ma, nie zrobi, no trudno, najwyżej bez tego slajdu pójdzie prezentacja.

Z perspektywy czasu sprawa wygląda dla mnie inaczej. Przetarg wygraliśmy. Czy zdecydowały o tym kolory naszych slajdów, dane na nich przedstawione, czy może poziom uczesania uczestników, tego się pewnie nigdy nie dowiem. Czy w związku z tym kolega powinien był odwoływać piłkę i naparzać w power pointa? Otóż kurna chyba nie warto. Warto natomiast cenić sobie swój czas. A dzień pracy podzielić na czas spędzany w pracy i ten prywatny. I nie rezygnować z prywatnego na rzecz wielkich przetargów. Może się bowiem okazać, że taki wybiegany handlowiec jest skuteczniejszy, niż handlowiec, który zarwał noc celem dopieszczania swoich slajdów.

Home Office

W dzisiejszych czasach większość firm oferuje możliwość pracy z domu. Większość pracowników chętnie z tej możliwości korzysta. Ot na przykład ja dzisiaj. Nie dajcie się jednak zwieść pozorom, nie jest tak różowo jak to może wyglądać z daleka.

Wyobrażenia są następujące: nie dalej jak o 8 zasiądę przed komputerem i zacznę pracę. Wszak nie muszę nigdzie jechać, zaoszczędzę więc na czasie i szybciej zabiorę się do pracy. Zrobię sobie ten raport co to mam zaległy. I jeszcze w ciszy i spokoju prezentację na jutro załatwię.

A tymczasem rzeczywistość: ja w piżamie, włos rozwiany, dzieci mniej więcej ubrane, 7:20 wymarsz do szkoły i przedszkola, mąż ich zawiezie. To ja sobie zjem śniadanie. Jak już jestem w kuchni to zmywarkę nastawię. O, i pranie też. To co ja miałam? A, śniadanie! Tylko jeszcze zajrzę na dół, psa wypuszczę. I kota nakarmię. I rybki. O! Ślimaki będą miały młode. Taaa… Samych facetów kupił w zoologicznym. Męskie ślimaki, mięsień nogi napakowany, testosteron im się wylewa z muszli, nie ma szans, żeby się rozmnażały. I co ja mówię, że hermafrodyta? Trudne słowo to jest, na biologii u nich nie uczyli, to są męskie ślimaki i kropka. Yhy, tak właśnie. To teraz będziemy mieć ich więcej.

Dobra, teraz to już na pewno śniadanie. Laptopa włączę, poczta się ściągnie. Ile maili od wczoraj??? Dobra, przejrzę tylko.

Tak właśnie około 10 przypominam sobie, że śniadania nie było, raportu nie ma, prezentacji też nie, kot drze japę, psa trzeba wpuścić z powrotem, bo nie chce sam w ogródku siedzieć, ja nadal w piżamie i jeszcze trzeba iść bramę otworzyć, bo gość do szamba przyjechał.

Mówię Wam, w robocie jest mniej roboty niż w domu!

Światła

W moim nowym samochodzie jest wiele nowych, sprytnych funkcji. Okazuje się, że czasem sprytniejszych od kierowcy. I tak np system nawigacji odpalał mi się zawsze w trybie nocnym, w sensie na czarnym tle pokazuje drogę w stonowanych kolorach. Uznałam, że tak już ma i nie wnikałam. Wnikać postanowił mój mąż i zażyczył sobie, żebym mu przestawiła ten ekranik na tryb dzienny. Ile ja się nastukałam w ten ekranik w poszukiwaniu opcji zmiany trybu na dzienny! Przeczytałam całą instrukcję, nigdzie nie było o przełączaniu trybu z nocnego na dzienny i z powrotem. W desperacji sięgnęłam więc do wujka Google, a tam na jakimś forum okazało się, że ktoś miał już kiedyś podobny do mojego problem i poradzono mu „wyłącz światła”. Jak to wyłącz światła?! Co ma jedno do drugiego? No ale co mi tam, spróbujmy, mówię mężowi, żeby wyłączył światła, on protestuje mówiąc, że w tym kraju przecież w dzień jeździ sie na włączonych, każę mu nie dyskutować i wyłączyć a tu pyk, nawigacja przestawia się sama na tryb dzienny. Hmmm….

Mój nowoczesny samochód ma światła led, które włączają mu się automatycznie. A ja, dużo mniej nowoczesna i nienawykła do takich zautomatyzowanych rozwiązań, niejako z przyzwyczajenia, zawsze ręcznie włączałam światła. Nawigacja sama z siebie nie wie kiedy jest dzień, a kiedy noc, a dokładniej, nie oblicza kiedy w moim rejonie geograficznym, o danej porze roku, zaczyna się robić ciemno. Komputer pokładowy zaprogramowano więc dość sprytnie zakładając, że jak jest ciemno to kierowca włącza światła. Dzień jest więc wtedy kiedy światła są wyłączone. Proste? Proste. Samochód jest francuski, we Fracji w dzień nie ma obowiązku świecenia.

To rozwiązanie było tak proste, że nigdy w życiu sama bym na to nie wpadła. Pora więc na morał. Czasem najprostsze rozwiązania najtrudniej zauważyć…

Do tego w tej historii wychodzi jeszcze jedna moja cecha, a mianowicie nadgorliwość. Nie wystarczy, że mam w samochodzie światła dzienne, które zapalają się automatycznie. Nie, ja muszę jeszcze włączyć ręcznie. Sama muszę włączyć. Bo jak sama czegoś nie zrobię, to nie będzie zrobione. Albo będzie zrobione niewystarczająco dobrze. Wychodzi potrzeba kontroli i ogólna zosiosamosiowatość.

Drogi czytelniku, w życiu czasem trzeba umieć odpuścić. Czasem trzeba wyluzować, a może się okazać, że rozwiązanie samo się znajdzie. Może cały czas tam jest, ale go nie widzimy, bo przeszkadza nam nadgorliwość, potrzeba kontroli. Wreszcie, zawsze warto zapytać, może nie tylko ja mam taki problem? Może ktoś już znalazł proste rozwiązanie? A tak najbardziej, to w życiu trzeba umieć cieszyć się z jazdy.

Że Polacy nie gęsi…

Rano w radio debatowano nad pomysłem posła Liroya o promowaniu polskiej muzyki w rozgłośniach radiowych. Według tego projektu obowiązkowym miałoby być puszczanie polskich utworów w stosunku 50/50 do utworów zagranicznych.

Jak dla mnie, pomysł świetny. Podobna zasada obowiązuje we Francji, gdzie ustawowo chroni się język francuski. Mogę śmiało stwierdzić, że to się sprawdza. Rzeczywiście dużo jest piosenek francuskich, w zasadzie więcej niż tych po angielsku. I nie znam żadnego artysty francuskiego, który zdecydowałby się pisać swoje piosenki po angielsku. To się zwyczajnie nie opłaca – byłyby rzadziej puszczane w radio i w telewizji.

Ku mojemu zdumieniu debata radiowa poszła w skrajnie inną stronę. Że otóż ogranicza nam się wolność, że narzuca gusta muzyczne, co to za pomysł mediów narodowych i dalej coraz ostrzej w tym klimacie. Do tego zdecydowana opinia o wyższości muzyki zagranicznej nad polską, którą uznano za słabą. I to jest słabe. Słabe jest niepromowanie własnych lokalnych artystów. Słabe jest, że wielu polskich muzyków decyduje się na piosenki po angielsku licząc na większy zasięg, który i tak nigdy nie nadchodzi. Uszy więdną od słuchania pseudo amerykańskich akcentów rodzimych gwiazd. A warstwa tekstowa pozostawia wiele do życzenia.

Jasne, nie możemy powiedzieć, żeby nasze gwiazdy rozmachem dorównywały tym zachodnim. Mówimy tu o muzyce pop, za to już jeśli chodzi o rock, wydaje mi się, że jest wiele zespółów rodzimych na wysokim poziomie. To smutne, że wrzuca się ich do jednego wora ze słabymi gwiazdkami jednego przeboju.

A co do kwestii językowych, ogólnie odnotowuję spadek kultury języka. W naszej kapitalistycznej pogoni za zachodem coraz rzadziej pamiętamy o języku. Szalenie światowe jest używanie zagranicznie brzmiących nazw firm, produktów. W codziennej pracy też coraz mniej jest języka polskiego. Korporacyjny asap goni fakap i nikt już nie pamięta jak to właściwie było po polsku.

Ja pracuję w firmie francuskiej, więc do korporacyjnego slangu dokłada się jeszcze zwroty francuskie. I tak codziennie w windzie można usłyszeć takie konstrukcje językowe: „przyasajnuj ten tiket do timu, który żeruje takie problemy”. Zapewne chodzi tu o poufność informacji, gdyż nie ulega wątpliwości, że żaden postronny słuchacz takiego zdania nie zrozumie…

Post prawie że rozwodowy

Od początku mojej kariery blogerki, a nawet znacznie wcześniej pojawiały się wnioski o specjalną sekcję dedykowaną anegdotkom małżeńskim. No to proszę. Obawiam się jednak, że na podstawie niniejszego wpisu może nastąpić automatyczne niejako rozwiązanie węzłów małżeńskich na podstawie rażącej niezgodności charakterów. Może to więc być post pierwszy, a zarazem ostatni z tej kategorii.

Sprawa ma się następująco: jest wieczór, dzieci śpią, ja odpaliłam Youtube’a i oglądam sobie jakie to kawałki lokalne zagrała Metallica w różnych miastach w ramach obecnie trwającej trasy koncertowej. Jestem bowiem oczarowana ich interpretacją Jożina z bażin, a w zasadzie nie tyle samą interpretacją, co w ogóle doborem repertuaru, dystansu do swojego statusu gwiazdy i w ogóle gdzie Metallica, a gdzie Jożin z Bażin?

Wtem, małżonek przysiada się na kanapie, wielkodusznie więc postanawiam go uświadomić w nowinkach kulturalnych i przedstawiam sprawę. Zakładając, iż oryginalne wykonanie tegoż światowego przeboju może być małżonkowi nieznane, pokazuję mu najpierw, że tak powiem źródłowy teledysk. Małżonek nie wykazuje większego entuzjazmu słysząc jak to Jożin z bażin moczarem se pliżi. Nawet prskate letadlo nie wywołuje reakcji. No cóż, składam to na karb różnic kulturowych. Przystępuję do demonstracji gwiazdorskiej interpretacji z koncertu w Pradze. Małżonek nadal niewruszon… Zaczynam więc tłumaczyć, że to jest kultowa piosenka w Czechach, wszyscy ją znają, ba, wszyscy w Polsce ją znają, że to jest taki żart jakby, ale świetny, no kultowy. Mąż wydaje się mniej więcej łapać kontekst. Wyrażając niejako zainteresowanie, zadaje pytanie, chce otóż wiedzieć ile ci goście mają lat.

– Nie wiem dokładnie, wygoogluj sobie.

– Ale co mam wpisać w Google? Ile lat ma ten gość z Metalliki?

– Yhy, albo po prostu nazwisko wpisz.

– A skąd ja mam wiedzieć jak ten gość ma na nazwisko?

O przepraszam. Są pewne granice tolerancji. SKĄD ON MA WIEDZIEĆ JAK TEN GOŚĆ MA NA NAZWISKO?!

Ok, nie musi lubić. Ale nie wiedzieć?!

Tak więc, Wysoki Sądzie, sam Sąd rozumie, ten związek nie ma sensu. To są zbyt duże różnice. Co tam różnice kulturowe, co tam niezgodność charakterów, on się mnie pyta skąd ma wiedzieć jak ten gość ma na nazwisko?!

O ja przepraszam, ale ścieżkę dźwiękową z własnego ślubu to jednak należy mieć opanowaną. Postawiłam ultimatum: ma czas do następnej rocznicy ślubu, ma wkuć na blachę nazwiska wszystkich członków zespołu. Wystarczą obecni. Tak na początek.